17-08-2006 00:29
Moonlight "Candra"
W działach: Muzyka | Odsłony: 7
Miesiąc od założenia blogaska. Z tej okazji życzę wszystkim blogaskom długiego, owocnego życia, pełnego komentarzy. A teraz czas na coś co muzycznie tygryski lubią najbardziej - gothic.
Zasadniczo zespół ten uważam za wynalazek kumpla. Ja, bo cholera wie skąd on go wziął. Zapadł mi w pamięć, bo puścił nam go jako ciekawostkę, podczas przygotowań do sesji. Niektóre texty są... no cokolwiek mocne. W miarę jak nadarzały się okazje do przesłuchania kolejnych albumów Moonlight wędrował w górę na liście ulubionych zespołów. Aktualnie jest niekwestionowanym no.1.
Żeby znaleźć się w pierwszej trójce - nie ma zmiłuj, dany wykonawca musi prezentować sobą coś zarówno pod względem muzyki, jaką tworzy, jak i textów które śpiewa. Właśnie dlatego nigdy nie znajdzie się tam Virgin, która mimo iż tworzy bardzo często kapitalną muzykę, posiada texty Dody, a te z kolei są niemal zawsze niemiłosiernie płytkie. Wracamy do tematu.
Moonlight jest przykładem polskiego gothicu w najlepszym wydaniu. Podobnie jak szeroki jest zakres muzyki mieszczącej się w określeniu "gothic", tak różnorodna jest twórczość tego zespołu. Usłyszymy w ich wykonaniu zarówno szybkie jak i wolne kawałki, zarówno mocniejsze uderzenie, jak i delikatne utwory graniczące z poezją śpiewaną. Wszystko jednak świetnie zrobione i bardzo klimatyczne.
Wydana w 2002 roku Candra jest w mojej opinii ich najlepszym krążkiem. Na początek należy powiedzieć, że utwory na nim są różnorodne, a jednak (i to uwaga także do starlifta) album tworzy dobrą zgraną całość. Już sam tytuł ("candra" - w języku hindi "księżyc") łączy się z dwoma utworami cyklu "Luna" (także oznaczające księżyc), które spajają całość niczym klamry. Dlaczego uważam go za najlepszy? Już wyjaśniam.
Niewiele razy się z czymś takim spotkałem, a tu, po chwili namysłu, staje się to dość wyraźne. Otóż Candra nie jest jakimś tam zwykłym zbiorem piosenek, ona jest opowieścią. Cały album ma klimat nieco "fallen endżelowy", toteż i sama opowieść jest poniekąd smutna - istota konająca przeistacza się w coś innego, cierpiąc przy tym i przeżywając dogłębnie tę przemianę.
Candra nie jest długim albumem, zawiera jedynie 8 utworów. Rozpoczyna się od dynamicznego i twardego "Ronaa" - właściwie nie jest ściśle powiązany z resztą i stanowi swoiste wprowadzenie. Właściwa opowieść rozpoczyna się, gdy album przechodzi w dramatyczną "Lunę II" - pierwszy utwór z "księżycowego cyklu". Razem czy też rozdzielnie cykl ten jest w ścisłej czołówce moich ulubionych piosenek. Wątek rozwija smutne "Meren-Re". Pierwszy epizod (ach, jak to starwarsowo brzmi...) kończy erotyczny (złe słowo), niemal brutalny "Dialog Ciała".
Stop. Przerwa. Umarła. Umarła, lecz jeszcze nie narodziła się na nowo. Jest zawieszona gdzieś tam... daleko, w głębinie samej siebie. Spokojne i delikatne "Zobaczyć Siebie" wprowadza nowy nastrój, niejako będąc zalążkiem nowego rozdziału dla bytu, którego przemiany świadkami jesteśmy.
Olbrzymie, ponad 13-sto minutowe "Ansuu" jest przywitaniem tych narodzin. Rolę tę spełnia wyśmienicie. Wolne, spokojne, klimatyczne wprowadzenie przechodzi w dość dynamiczny utwór, emanujący pewnością i stabilnością. Kulminacją całego procesu jest "Luna". Byt, który cierpiał i umarł zamienił się w pełne energii i pewności bóstwo. Jest swoistym kontrastem dla poprzedniej części, choć nie jest retrospekcją - jakby sugerowały tytuły. Album wieńczy ładny, choć smutny utwór "Dobranoc". Delikatny i spokojny, pisany z perspektywy bóstwa-matki.
Nie wiem czy album wywołuje katharsis, ale podróż, w jaką możemy się z nim wybrać, na pewno mógłbym każdemu z czystym sercem polecić. Dobranoc :).
Zasadniczo zespół ten uważam za wynalazek kumpla. Ja, bo cholera wie skąd on go wziął. Zapadł mi w pamięć, bo puścił nam go jako ciekawostkę, podczas przygotowań do sesji. Niektóre texty są... no cokolwiek mocne. W miarę jak nadarzały się okazje do przesłuchania kolejnych albumów Moonlight wędrował w górę na liście ulubionych zespołów. Aktualnie jest niekwestionowanym no.1.
Żeby znaleźć się w pierwszej trójce - nie ma zmiłuj, dany wykonawca musi prezentować sobą coś zarówno pod względem muzyki, jaką tworzy, jak i textów które śpiewa. Właśnie dlatego nigdy nie znajdzie się tam Virgin, która mimo iż tworzy bardzo często kapitalną muzykę, posiada texty Dody, a te z kolei są niemal zawsze niemiłosiernie płytkie. Wracamy do tematu.
Moonlight jest przykładem polskiego gothicu w najlepszym wydaniu. Podobnie jak szeroki jest zakres muzyki mieszczącej się w określeniu "gothic", tak różnorodna jest twórczość tego zespołu. Usłyszymy w ich wykonaniu zarówno szybkie jak i wolne kawałki, zarówno mocniejsze uderzenie, jak i delikatne utwory graniczące z poezją śpiewaną. Wszystko jednak świetnie zrobione i bardzo klimatyczne.
Wydana w 2002 roku Candra jest w mojej opinii ich najlepszym krążkiem. Na początek należy powiedzieć, że utwory na nim są różnorodne, a jednak (i to uwaga także do starlifta) album tworzy dobrą zgraną całość. Już sam tytuł ("candra" - w języku hindi "księżyc") łączy się z dwoma utworami cyklu "Luna" (także oznaczające księżyc), które spajają całość niczym klamry. Dlaczego uważam go za najlepszy? Już wyjaśniam.
Niewiele razy się z czymś takim spotkałem, a tu, po chwili namysłu, staje się to dość wyraźne. Otóż Candra nie jest jakimś tam zwykłym zbiorem piosenek, ona jest opowieścią. Cały album ma klimat nieco "fallen endżelowy", toteż i sama opowieść jest poniekąd smutna - istota konająca przeistacza się w coś innego, cierpiąc przy tym i przeżywając dogłębnie tę przemianę.
Candra nie jest długim albumem, zawiera jedynie 8 utworów. Rozpoczyna się od dynamicznego i twardego "Ronaa" - właściwie nie jest ściśle powiązany z resztą i stanowi swoiste wprowadzenie. Właściwa opowieść rozpoczyna się, gdy album przechodzi w dramatyczną "Lunę II" - pierwszy utwór z "księżycowego cyklu". Razem czy też rozdzielnie cykl ten jest w ścisłej czołówce moich ulubionych piosenek. Wątek rozwija smutne "Meren-Re". Pierwszy epizod (ach, jak to starwarsowo brzmi...) kończy erotyczny (złe słowo), niemal brutalny "Dialog Ciała".
Stop. Przerwa. Umarła. Umarła, lecz jeszcze nie narodziła się na nowo. Jest zawieszona gdzieś tam... daleko, w głębinie samej siebie. Spokojne i delikatne "Zobaczyć Siebie" wprowadza nowy nastrój, niejako będąc zalążkiem nowego rozdziału dla bytu, którego przemiany świadkami jesteśmy.
Olbrzymie, ponad 13-sto minutowe "Ansuu" jest przywitaniem tych narodzin. Rolę tę spełnia wyśmienicie. Wolne, spokojne, klimatyczne wprowadzenie przechodzi w dość dynamiczny utwór, emanujący pewnością i stabilnością. Kulminacją całego procesu jest "Luna". Byt, który cierpiał i umarł zamienił się w pełne energii i pewności bóstwo. Jest swoistym kontrastem dla poprzedniej części, choć nie jest retrospekcją - jakby sugerowały tytuły. Album wieńczy ładny, choć smutny utwór "Dobranoc". Delikatny i spokojny, pisany z perspektywy bóstwa-matki.
Nie wiem czy album wywołuje katharsis, ale podróż, w jaką możemy się z nim wybrać, na pewno mógłbym każdemu z czystym sercem polecić. Dobranoc :).